Bohater w drodze dążenia do swojego szczęścia:
- doprowadza do rozpadu swojej rodziny;
- zmusza swojego własnego syna do nocowania w: publicznych toaletach, przytułkach dla bezdomnych, autobusach;
- wielokrotnie naraża się na śmierć pod kołami (raz nawet prawie mu się udało);
- bez ogródek potrafi okłamywać, okradać przypadkowych ludzi - jeśli to pozwoli zbliżyć go do jego celu.
Czym było to szczęście do którego dążył? Pieniądze? Chęć wybicia się z biedy, przeciętności? Zostanie "kimś"? Czy nie dałoby się do tego dojść bez zaliczania tych wymienionych punktów?
Czytam z pozytywnych komentarzy, że główny bohater jest inspirujący, bo obiera sobie marzenie, po czym "skacze na głęboką wodę, ryzykuje" i dzięki ciężkiej pracy ostatecznie wygrywa "amerykański sen". No super. Pracowitość, odwaga, dążenie do samospełnienia, lepszego jutra są spoko. Swój dobrobyt może sobie ryzykować do woli, ale życie i dobrobyt partnerki i syna nie należą do niego, żeby mógł je tak sobie ryzykować. Strasznie mnie to raziło.
Dla mnie nie było tu nic zbytnio motywującego, ani inspirującego. Raczej studium przypadku jakiegoś Piotrusia Pana, któremu udało się wyjść z problemów, które sam sobie stworzył. Zamiast sympatii i współczucia dla bohatera, przez większość filmu odczuwałam głównie rozdrażnienie.
Ani nie zrozumiałaś tego co rekurencja napisał ani nie zrozumiałaś filmu. Brak pieniędzy i głód głównego bohatera i całej jego rodziny polegał z debilnych i tragicznych decyzji, które podjął. Żona harowała na 2 zmiany fizycznie aby utrzymać dom, syna oraz marzenia jej mężusia.